Wednesday, October 04, 2006

Środa już, a kwiata jak nie było, tak nie ma. W łeb wzięło również, tak z namaszczeniem planowane, czytanie codziennie przed snem jednego opowiadania. Książkę ze sobą wzięłam w dalekie strony, ale jedną tylko, bo gdybym wzięła więcej to pewnie czytałabym naraz wszystkie, a tak naprawdę żadnej. No to jedną sobie wzięłam. Julio Cortazar "Opowiadania zebrane". Jedna jedyna z wszystkich książek Cortazara, które mam, a której nie przeczytałam. No to, skoro inne takie wspaniałe, to i ta będzie, pomyślałam i wzięłam. No i czytam co wieczór jedno opowiadanie, czytam, a jakże. Tylko, że wcale nie chcę go czytać. Te opowiadania to jakaś apoteoza śmierci i upadku. W każdym opowiadaniu umiera przynajmniej jedna osoba. Ale żeby ją chociaż samochód potrącił, ale gdzie tam. Tam nikt nie umiera od byle samochodu. Tam go rąbią siekierą, składają w rytualnej ofierze, gwałcą. Tam na ludzi rzyga świat, ot tak, po prostu. Nie chce się tego czytać, a już na pewno nie przed snem. Przed snem chce się czytać kogoś, kto w zimnych i dalekich stronach okryje cieplutką kołderką i da buzi na dobranoc. (Ani jeden odpowiedni autor, z wszystkich, których czytuję nie przychodzi mi w tej chwili do głowy...) Ale te opowiadania... Człowiek grzęźnie tak jakoś, ten upadek, z taką pedanterią opisany, wydaje się być odrażający, ale jednocześnie cieszy, bo to nie my, bo to ktoś inny upada. Jak hipnoza.
03:30 nad ranem, oczy się zamykają, już nie chcę więcej ale chcę jednocześnie. Jeszcze jedno, jeszcze jedno chociaż. Jeszcze chwilkę. A może to tylko dziecinna nadzieja, że nie wszyscy umrą? Że tam gdzieś na końcu jest ten jeden uchowany, oczyszczony, sprawiedliwy. Że to ja zostanę tam na końcu, kiedy oni wszyscy zgniją już w tym Cortazarowym szaleństwie?

0 Comments:

Post a Comment

<< Home