Friday, October 27, 2006

napięcie między nami takie, że można by oświetlić Wrocław, cały Wrocław...

Uśmiecham się. Uśmiecham się do siebie, do Ciebie, do dupy. Znowu nie spałam nawet chwilkę. Nawet chwilkę, nawet troszkę, nic a nic. Tym razem płakałam. Tak długo i głośno, aż już nie miałam więcej siły i wtedy tylko sobie leżałam i myślałam o Tobie. O tym wszystkim, co mi mówisz, co mi dotąd powiedziałeś. I... Sama nie wiem, jest taka piosenka, "Jolene".

"I'm begging of you,
Please, don't take my man

Please, don't take him
Just because you can"

...

Taka pustka, że chciałoby się myśleć na głos, żeby był jakiś dźwięk.

Wednesday, October 18, 2006

Dzień jak codzień, chciałoby się rzec, gdyby nie to, że...
Nie zmrużyłam oka. Nie zmrużyłam oka, bo moje ciało powiedziało stanowcze "nie" i nie było mowy o spaniu. Kiedy w końcu zmrużyłam natychmiast zawył budzik. 07:45, a ja nadal nie mam pojęcia o teorii stosunków międzynarodowych Gramsciego ani nie umiem powiedzieć po hiszpańsku, że koło mojego domu jest lotnisko. Śniadanie jak zwykle po drodze. O ile beztłuszczowy, bezglutenowy, bezkaloryczny, bezsmakowy i bezwartościowy batonik (jedyna rzecz w mojej szafce, która nie wymaga mikrofalówki/opiekacza/piekarnika/tostera...) można nazwać śniadaniem. No i kawa ze Starbucksa. Kropla amerykańskiego luksusu w siąpiącym deszczu dalekich stron. Wielkie, waniliowe cappuchino. Nienawidzę cappuchino, a juz na pewno nie waniliowego, ale byłam w desperackim poszukiwaniu przynajmniej jednej kalorii zanim uczelnia wchłonie mnie w ciąg zajęć do 14. A ciąg oznacza brak jakiejkolwiek, choćby minutowej przerwy. Seminarium ze stosunków międzynarodowych zaiste międzynarodowe. Niemka, Francuzka, Kubanka, dwóch Szkotów, Kuwejtczyk, Palestyńczyk i ja. W roli prowadzącego Włoch, który nie bardzo opanował jeszcze władanie językiem angielskim... Potem hiszpański, gdzie wszyscy patrza na mnie spode łba, bo oni potrafią już powiedzieć nie tylko, że koło ich domu jest lotnisko, ale też, że koło lotniska jest basen... A ja nic, beton, mogę się najwyżej szeroko uśmiechać. Potem jeszcze wiele innych zajęć, na które idę z coraz mniejszą ochotą, żeby o 14 zawinąć się do domu (pieszo, oczywiście, bo po co wydawać pieniądze na bilety, skoro można z rozkoszą przespacerować się pół godzinki w siąpiącym deszczu cały czas wspinając się pod monstrualną górę...) A w domu internet, to medium absolutne, ten łącznik ze światem i normalnymi ludźmi. Ale tylko chwilkę, muszę się w końcu dowiedzieć nie tylko, jak jest po hiszpańsku lotnisko, ale też bank, apteka, supermarket i wiele innych rzeczy, które mogą znaleźć się koło mojego domu kiedy się w końcu przeprowadzę, żeby zamieszkać jak najdalej od... No, ale żebym przypadkiem nie powiedziała o dalekich stronach zbyt wiele.

Sunday, October 15, 2006

Założyłam sobie stronę na Facebooku, ale jeszcze nie do końca rozpracowałam, jak to działa, więc nie do końca wiem, jaki ma adres. Jak się dowiem, to dam znać.
Tak dawno mnie nie było, ale... W sumie niewiele to zmienia. I tak nikt nie chce napisać żadnego komentarza.
A teraz radosna wiadomość: jadę do domu na Camerimage! Tak, gdyby ktoś chciał się ze mną zobaczyć przed Świętami.
A teraz coś. Historia prawdziwa. Przytoczę po angielsku, bo obawiam się, że w tłumaczeniu mogłaby stracić urok.

As I was walking down Stanton Street early one Sunday morning, I saw a chicken a few yards ahead of me. I was walking faster than the chicken, so I gradually caught up. By the time we approached Eighteenth Avenue, I was close behind. The chicken turned south on Eighteenth. At the fourth house along, it turned in at the walk, hopped up the front steps, and rapped sharply on the metal storm door with its beak. After a moment, the door opened and the chicken went in.

Linda Elegant
Portland, Oregon

Thursday, October 12, 2006

Gdzieś między kolejnym rozdziałem "The devil wears Prada", kolejnym puddingiem czekoladowym Catbury i kolejną tabletką przeciwbólową, żeby zabić pierdolony ból głowy, przypominam sobie, że mam cztery pieprzone tygodnie na oddanie dwóch prac semestralnych w języku, który bynajmniej moim pierwszym językiem nie jest.
Nie chce mi się, ogarnia mnie krakowski marazm.
Może jutro będzie lepszy dzień.

Tuesday, October 10, 2006

No i pojechała. I tak się jakoś zrobiło... pusto. Do tej pory nie było pusto, do tej pory było po prostu... A teraz znowu to łóżko wielkie i puste, znowu stół trochę za duży, żeby jeść przy nim samemu i znowu ta droga na uczelnię trochę za długa, żeby tak ją przejść bez słowa... Zbudowałam świat, coś gdzie byłam tylko ja, tylko ja od samego początku. Nigdy nikogo nie było, więc nie płakałam, tak jak w Krakowie, kiedy za kimś zamykały się drzwi. Tu drzwi zamykały się tylko za mną. Albo przede mną. Teraz znowu... Chciałoby się do kogoś odezwać. I znowu zostaje tylko ten idiotyczny pluszowy Kłapouchy. Ten Kłapouchy, bez którego nigdy bym tu nie usnęła...
Urodziny mam dzisiaj.

Thursday, October 05, 2006

Jutro w dalekie strony przybywa Mama. W związku z tym sprzątanie, porządkowanie, mycie, szorowanie, pucowanie, układanie i składanie. Dalekie strony aż lśnią w radosnym oczekiwaniu. Niczym działacze Samoobrony z Gniezna w oczekiwaniu na zwrot weksli. A czegóż to Mama nie przywiezie... I jedzenie, i prezenty, i książki i... i siebie jeszcze, a może przede wszystkim. Ja też coś mam. Taką poduszeczkę małą i białą, na której jest napisane: "Everything I need in Mum I've got in you". Urocze, nie?

A tak z innej beczki. Jest sobie ktoś, z którym co jakiś czas robię coś (a w zasadzie robimy), co pewnie daleko wykracza poza granice powszechnie przyjętej moralności. To znaczy, większość ludzi pewnie czasem ogląda to na takich filmach, które to są późno w nocy, ale sami by tego nigdy nie zrobili. No a jak się już takie rzeczy robi, a przynajmniej rabiało, to się potem o tym raczej nie rozmawia. To znaczy, ty wiesz i ja wiem, możemy puścić do siebie porozumiewawcze oczko czasami albo się tak troszkę inaczej uśmiechnąć, ale o tym nie rozmawiamy. I tyle. Bo i o czym tu gadać. Rozmowa byłaby wywleczeniem na światło dzienne czegoś, co powinno zostać sobie w cieniu. A może to tylko ja nie chcę o tym rozmawiać, a oni to by chcieli? Albo i rozmawiają jak mnie nie ma? Nie ważne. Grunt, że takich rozmów nigdy nie było. Do dzisiaj, kiedy to ten ktoś właśnie, korzystając z tego, że przez internet nikomu w oczy patrzeć nie trzeba, poruszył ten temat i to nawet dość bezpardonowo. I tam coś o tym, że kiedy wracam, bo on to by chciał teraz i... Czego to ta dzisiejsza technika z ludźmi nie robi...
16 grudnia wracam.

Wednesday, October 04, 2006

Tak jakoś się zrobiło... wieczornie. Wieczornie i gęsto. I jeszcze ta piosenka... Sama się włączyła na iTunesie. Godzinami płakałam przy niej w Krakowie. W Krakowie, a później już w domu. Za każdym razem kiedy... Nie ważne z resztą. Bo teraz już będzie dobrze, prawda? Prawda, kochanie? Już dobrze i zawsze i ciągle i jeszcze i Ciebie kawałek siedzi gdzieś tam, w środku. Czasem wyżej, kiedy myślę. Potem niżej, kiedy już tylko czuję. I dotknąć bym chciała tak bardzo, albo chociaż powąchać. I usnąć w końcu tak, jak w domu. A nie w tym wielkim, pustym łóżku, gdzieś w bardzo dalekich stronach...
"Surround me with your love", to jest ta piosenka, wiesz, prawda? Słuchaliśmy jej razem... w drodze na lotnisko, pamiętasz?
Środa już, a kwiata jak nie było, tak nie ma. W łeb wzięło również, tak z namaszczeniem planowane, czytanie codziennie przed snem jednego opowiadania. Książkę ze sobą wzięłam w dalekie strony, ale jedną tylko, bo gdybym wzięła więcej to pewnie czytałabym naraz wszystkie, a tak naprawdę żadnej. No to jedną sobie wzięłam. Julio Cortazar "Opowiadania zebrane". Jedna jedyna z wszystkich książek Cortazara, które mam, a której nie przeczytałam. No to, skoro inne takie wspaniałe, to i ta będzie, pomyślałam i wzięłam. No i czytam co wieczór jedno opowiadanie, czytam, a jakże. Tylko, że wcale nie chcę go czytać. Te opowiadania to jakaś apoteoza śmierci i upadku. W każdym opowiadaniu umiera przynajmniej jedna osoba. Ale żeby ją chociaż samochód potrącił, ale gdzie tam. Tam nikt nie umiera od byle samochodu. Tam go rąbią siekierą, składają w rytualnej ofierze, gwałcą. Tam na ludzi rzyga świat, ot tak, po prostu. Nie chce się tego czytać, a już na pewno nie przed snem. Przed snem chce się czytać kogoś, kto w zimnych i dalekich stronach okryje cieplutką kołderką i da buzi na dobranoc. (Ani jeden odpowiedni autor, z wszystkich, których czytuję nie przychodzi mi w tej chwili do głowy...) Ale te opowiadania... Człowiek grzęźnie tak jakoś, ten upadek, z taką pedanterią opisany, wydaje się być odrażający, ale jednocześnie cieszy, bo to nie my, bo to ktoś inny upada. Jak hipnoza.
03:30 nad ranem, oczy się zamykają, już nie chcę więcej ale chcę jednocześnie. Jeszcze jedno, jeszcze jedno chociaż. Jeszcze chwilkę. A może to tylko dziecinna nadzieja, że nie wszyscy umrą? Że tam gdzieś na końcu jest ten jeden uchowany, oczyszczony, sprawiedliwy. Że to ja zostanę tam na końcu, kiedy oni wszyscy zgniją już w tym Cortazarowym szaleństwie?

Tuesday, October 03, 2006

I just don't know what to do with myself...
Okres przyszedł i dupa. Raczej nie zostanę dziś Kate Moss tańczącą na rurze. Aż się cisnie na usta to, co w takiej sytuacji powiedziałaby moja ukochana Saciuk Małgorzata z domu Saciuk: "Możecie mi wszyscy possać kutasa..."
...

Monday, October 02, 2006

I wtedy przyszedł Ktoś Bardzo Mądry, Kogo Bardzo Lubię i powiedział: "Firefoxa se sciągnij..."
Motto dnia dzisiejszego: "a pop up window has been blocked". Moja skrzynka mailowa zeswirowała. Blokuje wszystkie wyskakujące okienka, więc nie mogę ani przeczytać żadnego otrzymanego maila, ani żadnego wysłać. Mam ochotę wybrać się do centrum internetowego dalekich stron i jakiemus wielce szanowanemu informatykowi, któremu podłączenie mnie do internetu zajęło osiem pierdolonych dni wsadzić mojego laptopa w dupę. I z pewnoscią zrobiłabym to, gdyby nie fakt, że mi żal laptopa. Nie działa również serwer mojego uniwersytetu, przez co nie mogę wrzucić tam napisanej na zaliczenie pracy, a deadline jest jutro o 9 rano. Mam 11 godzin i 15 minut na wymyslenie czegos, czegokolwiek. Bo znając moje szczęscie do obsługi jakichkolwiek urządzeń technicznych, serwer ów nie działa tylko na moim komputerze. Na pewno zbratał się z zablokowanymi okienkami i teraz pokładają się ze smiechu patrząc, jak miotam się wte i wewte próbując cos zrobic. Ogłaszam strajk generalny i bojkot zarówno okienek, jak i serwera. No. A skoro już powiedziałam, co o tym myslę, to teraz mam już tylko 11 godzin i 12 minut na przebłaganie mojego komputera, żeby zaczął działać normalnie. Bo przy moich zdolnosciach informatycznych, to jedyny sposób na zdziałanie czegokolwiek...
Tak więc: "Kochany komputerze, bardzo Cię proszę, zrób cos z tym serwerem i tymi okienkami, bo w przeciwnym razie zostanę dyscyplinarnie usunięta za studiów, wpadnę w depresję, którą będę próbowała wyleczyć uzależniając się od kokainy, zacznę sprzedawać się za prochy, zajdę w ciążę z jakims dilerem-psychopatą, urodzę trojaczki pod Mostem Swiętokrzyskim i zostanę główną bohaterką kolejnego, jubileuszowego odcinka programu "Uwaga" na TVNie, gdzie sypatyczny pan prowadzący z troską w głosie powie na zakończenie kilka słów o tym, do czego to może prowadzić korzystanie z komputera przez osoby do tego nieuprawnione"...

Sunday, October 01, 2006

I saw you standing in the corner
On the edge of a burning light
I saw you standing in the corner
Come to me again in the cold, cold night

You make me feel a little older
Like a full grown woman might
But when you're gone I grow colder
Come to me again in the cold, cold night

I hear you walking by my front door
I hear the creaking of the kitchen floor
I don't care what other people say
I'm going to love you, anyway
Come to me again in the cold, cold night

I can't stand it any longer
I need the fuel to make my fire burn bright
So don't fight it any longer
Come to me again in the cold, cold night

And I know that you feel it too
When my skin turns into glue
You will know that it's warm inside
And you'll come run to me, in the cold, cold night